Mając już dosyć upałów w Penang zdecydowaliśmy się wyruszyć do Cameron Highlands. Wzgórza swoją nazwę dostały od Brytyjskiego podróżnika i odkrywcy Wiliama Cameron, który w 1885 roku został wysłany na te tereny przez ówczesne władze kolonialne w celu sporządzenia map. Cameron naniósł te tereny na mape opisując je roboczo swoim nazwiskiem i powrócił do Kuala Lumpur przywożąc próbki niespotykanych dotychczas minerałów. Minerały musiały się spodobać ,bo o mapach chwilowo zapomniano i ziemie te już na zawsze zostały Wzgórzami Camerona.
Żeby tam dojechać za bilet płaciliśmy około 30 ringit od osoby jadąc blisko cztery godziny po mocno krętej drodze dosyć ostro zdezelowanym jak na malezyjskie warunki autobusem. Do Tanah Rata dojechaliśmy pod wieczór. Na przestanku czekało już kilku miejscowych taksówkarzy, aby zabrać nas "bezpłatnie" do jednego ze współpracujących z nimi hoteli. Bezpłatnie?!? Nie ma nic za darmo. Zwłaszcza w Azji...
Wybraliśmy jednego z taksówkarzy. Był to wyjątkowo wielki chłop mając na uwadze tą część świata gdzie wielkie chłopy zbyt często nie występują. W Azji Południowo-wschodniej 170 cm wzrostu to zwykle kawał chłopa. Ten miał znacznie więcej, a ramie jego było prawie tak duże jak moje udo. No, ale oprócz srogiej postury sprawiał również wrażenie najbardziej rozgarniętego wśród tych co tam stali. Co oznacza, że jako jedyny rozumiał co do niego mówiliśmy, a przynajmniej reagował na słowa.
Ruszamy w drogę. Tak jak to było do przewidzenia kierowca wozi nas po droższych cenowo hotelach (80 -100 ringit). Trudno jest nam wynegocjować niższe opłaty, bo hotelarze zyskiem muszą podzielić się z chciwym drajwerem. W wysokiej cenie ukryta już jest duża gaża taksówkarza za dostarczenie klienta. Przepłacać nie będziemy ,więc każemy mu wracać do centrum miasteczka. Patrzy na nas z niechęcią. Nikt nie lubi kiedy zarobek ucieka mu sprzed nosa. Zwłaszcza azjatyccy taksówkarze.
Zatrzymujemy się przy kilkupiętrowej kamienicy, gdzie sami znajdujemy całkiem niezłe pokoje po 50 ringit, które dodatkowo udaje nam się stargować do 40 ringit za dobę. Teraz do akcji wkracza nasz kierowca. Jego rozmowy z właścicielem hotelu dotyczą prowizji za przywóz gości. Nie zostawiliśmy po naszych targach zbyt dużego pola do popisu. Z dużych sum jest co dzielić, z małych nie za bardzo. Rezultat ich negocjacji nie jest zbyt zadowalający dla żadnej ze stron. Można to odczytać po ich twarzach. W końcu jednak kierowca wychodzi z banknotem w ręku wciąż jednak mamrocząc pod nosem słowa niezadowolenia. Jego dzień pracy się skonczył, więcej autokarów tego dnia już nie przyjedzie...
Zbudziliśmy się rano w malutkiej stolicy regionu słynącego z plantacji herbaty i wielu farm warzyw i owoców. Na ciągnących się kilometrami terenach istnieje mnóstwo szklarni, które są budowane na wzgórzach, a znaczna część z licznych farm dostępna jest do zwiedzania.
Ten teren jest jak warzywniak Malezji. Najlepsze miejsce, żeby odpocząć od upałów w tym kraju. Położone 1500 metrów n.p.m z temperaturami rzadko przekraczającymi w ciągu dnia 25 stopni. W ogóle nie potrzeba tu airconditionera w pokoju a wieczorami zakładamy nawet ciepłe bluzy i kurtki, bo robi się zbyt chłodno. Noc jest nawet mroźna. Nie sądziłem do tej pory ,że będąc w tropikalnej Malezji tak bardzo się ucieszę widząc wstające rano słonce.
Przez te kilka dni pokręciliśmy się skuterem po plantacjach, farmach róż, kaktusów, pszczół i przede wszystkim – truskawek!!! Truskawki z cukrem i ze śmietaną to trafiony przepis. Po azjatyckich pomysłach dotyczących deserów to prawdziwy odpoczynek i raj dla żołądka...