Jest już zupełnie ciemno, gdy wjeżdżamy minbusem na prom. Dopływamy do wyspy zwanej Ko Lanta Noi, a następnie do Ko Lanta Yai. Wysiadamy przy stacji busów. Decydujemy się jechać na Klong Khong Beach. Niestety wszystkie bungalowy zastajemy zajęte. Normalnie to mnie to zwykle nie martwi. Dopóki jest ciepło i nie pada, a w pobliżu jest plaża to niby jest gdzie spać, ale tym razem dopadła mnie na Phuket jakaś niezidentyfikowana tropikalna choroba. Ledwo powłócze nogami. Perspektywa nocowania na ziemi przy odczuwalnej gorączce średnio mmnie cieszy.
Wracamy na Pra Ae Beach. Po dłuższym czasie poszukiwań trafiamy do Kamalanta resort. Właścicielem jest przesympatyczny Tajlandczyk, a pracuje tam cała jego rodzina, wobec czego w ośrodku panuje familijna atmosfera. Przez wysoką temperaturę zaczynam mieć już halucynacje. Na oświetlonej ścianie domu widzę już królika z dwoma cygarami w pysku. Po kolejnej godzinie widze już sześć królików i dwanaście cygar. Choroba postępuje. Gdy dostajemy pokój padam półprzytomny na łóżko nie wstając z niego przez kolejne dwa dni. Króliki powoli znikają z mojego życia. Cygara też...
Trzeciego dnia dochodze do siebie. Malaria wykluczona! Dzień spędzam na recepcji z właścicielem resortu. Nazwałem go „papa”.
„Papa” jeździł za chlebem niemal po całym świecie. Na dobre zakwitł w Arabii Saudyjskiej. Petrodolary kusiły najbardziej. To jeden z bardziej łebskich Tajów, których spotkałem na swojej drodze, a zarazem jeden z nielicznych łebskich. Niezły kompan do rozmowy o świecie. Zna kilka języków. Polubiłem go. Nawet zauważyłem ,że słucha co mam do powiedzenia. Może też mnie polubił, albo po prostu nie rozumie co mówię...
Piątego dnia wróciły mi w pełni siły. Opuściłem resort i na pożyczonym skuterze ruszyłem w interior wyspy objeżdzając ją dookoła.
Zachodnia część tak jak i północ wyspy to położone wzdłuż plaży resorty, hotele, restauracje i guest hausy. Nuuuuda!
O wiele ciekawsze jest wschodnie wybrzeże wyspy, a już czym bardziej na południe to tym większe odludzie.
Godny polecenia jest Lanta Old Town. Kiedyś komercyjne centrum wyspy. Ważna przystań dla łodzi żeglujących pomiedzy Phuket a Penang. W tej chwili jest to miejsce o mniejszym znaczeniu, ale warte odwiedzenia ze względu na żyjącą tu społeczność rybaków.
Warto zajrzeć do wioski Chao-Le ,w której zamieszkuje kasta posługująca się swoim nigdzie nie spotykanym językiem. Dwie wioski dalej mogą już wszystkich wokól obgadywać siedząc z kuflem w knajpie. Nikt ich nie zrozumie.
Mają własne wierzenia i związane z nimi rytuały. Jedną z tradycyjnych ceremonii jest tradycja zwana Loy-Ruea.
Polega ona na tym, że mężczyźni z wioski rybackiej budują symboliczną łódź z umieszczonymi w niej drewnianymi statuetkami przedstawiającymi ich samych. Do środka kładą równieź kawałki ich włosów i prażony ryż lub żywność. Znaczenie tego rytuału to niejako prośba o przebaczenie kierowana do wszystkich dobroci morza za wszystko to co zrobili złego przeciwko morzu. Wierzą przy tym ,że ochrania ich to przed złem. Dopóki się nie potopią ma to jakiś sens...
Ze względu na niezły klimat na wyspie miałem wielką ochotę zostać tu dłużej. Niestety moja współpodróżniczka nie podzielała moich chęci i przygotowywaliśmy się do wyjazdu w stronę granicy z Malezją. W międzyczasie otrzymałem wiadomość od Sophie. Pozmieniała plany i wraca do nas. Postanawiam zaczekać na Sophie. Gdy dojedzie ruszymy w ślad za Anią, żeby się spotkać na Malezyjskiej wyspie Langkawi.
Sophie przyjeżdża na drugi dzień, a kolejnego ruszamy w stronę granicy z Malezją kierując się na Trang.