Docieram do Vientiane po prawie 10 godzinnej nocnej podróży. Dworzec autobusowy na ,który przyjechałem jest oddalony znaczną odległość od centrum stolicy Laosu. Wychodzę zaspany i śnięty niczym karp w Wiglijne popłudnie. Wita mnie chłodny poranek i bezchmurne niebo, które wróży kolejny upalny dzień.
Biega koło mnie wyjątkowo nachalny kierowca taksówki. Już prawie rozpisał mi plan wycieczki i zamknoł negocjacje cenowe wystawiając rachunek prosto z księżyca.
- aaaa wsadź sobie głęboko w dupe tą ofertę! - myślę po swojemu.
Mimo, że snuje się jeszcze półprzytomny nie mogąc sobie przypomnieć jak się nazywam i skąd przyjechałem, a już zupełnie w jakim to celu to już jestem pewien jednego:
- Z tobą misiu kolorowy napewno nigdzie nie pojadę! Może i jestem w Twoim mniemaniu kolejnym chodzącym amerykańskim bankomatem, ale tu się pan pomyliłeś, bo po pierwsze:
Jestem liczygroszem z Polski
- a po drugie:
Trochę już ryżu w Azji zjadłem.
W celu minimalizacji kosztów zawieram „pakt” ze spotkaną na miejscu trójką Chińskich turystów i jednym „tuk tukiem” z walizkami na dachu zabieramy się do centrum. Zimny wiatr zawiewa w oczy, a my mijamy z dużą prędkością budzące się dopiero do życia i jeszcze zupełnie puste peryferie miasta.
Sam fakt wjechania do centrum można przeoczyć. Nie ma tu „drapaczy” chmur, ani szybkiego tempa życia, które jest znamienne dla innych stolic w regionie. Przeważa francuzka, niska, kolonialna zabudowa. Stolica Laosu żyje swoim leniwym spokojnym trybem, który ze względu na wysokie panujące tu temperatury udziela się również przybyłym turystom. Dlatego mój główny plan na Vientiane jest bardzo prosty:
- relaks!, relaks! i jeszcze raz relaks, a w realizacji tego planu miała mi pomóc poznana jeszcze w Hoi An piękna Laotanka o imieniu Emi, która obiecała mi wówczas "wprowadzenie na salony Vientiane" i cokolwiek to znaczyło już z miejsca brzmiało wystarczajaco dobrze...
Niestety mój pobyt w Vientianie okazał się wielkim niewypałem i przy tym surową lekcją o punktualności, bo Emi absolutnie nie chciała ze mną rozmawiać po tym jak się zapowiadałem u niej na Święta Bożego Narodzenia, a przyjeżdżam spóźniony o kilka tygodni. Szybko sobie przypominam ,że mimo że mnie czas nie goni i podróżuję swoim rytmem, to jednak zegarki i kalendarze nie wyginęły,a ludzie wciąż odmierzają nimi czas.
Emi! Przecież to tylko kilka tygodni obsówy! Kto jak kto, ale właśnie Ty powinnaś mnie rozumieć. Przecież w Twoim kraju nawet autobusy nie mają rozkładu! Niezrozumiała. Laotańskie serce i honor Emi pozostają twarde. Moja brama na „salony” Vientiane została zamknięta. No ale relaks mi wyszedł w 100 %, bo też co można robić innego w mieście ,które ma sławę najbardziej leniwie żyjącej stolicy. Zostają tylko spacery po klimatycznych uliczkach stolicy i wzdłuż wałów rzeki Mekong (czyli jak tu wołają - Matki wszystkich rzek)