Hoi An to małe kameralne miasto znane z dobrze prosperującego kiedyś portu o nazwie Faifo. Na przestrzeni czasów osiedlali się tu przedstawiciele kupców chińskich, japońskich, a później również europejskich. Nie wiem co pozostawiali po sobie Europejczycy? Może swoje geny bo trochę tu europejsko ,ale Japończycy za to postawili "Most Japoński" ,który stał się po czasie jednym z cenniejszych tutaj zabytków będąc jedynym na świecie krytym mostem ze świątynią buddyjską.
W 1999 roku (chyba właśnie przez ten most) miasto zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i dlatego stało się punktem naszych odwiedzin. Znaleźliśmy niezłej klasy pokój (air conditioner , własna łazienka) za 9$ USD i po zameldowaniu się w hotelu ruszyliśmy na starą zabytkową część miasta.
Idąc bocznymi ulicami usłyszeliśmy dźwięki lokalnej muzyki "disco polo" i dobrej zabawy. Miejscowa dyskoteka? Dobra zabawa? Musimy to sprawdzić...
Przedarliśmy się przez jakieś płotki ,krzaki i wpadamy centralnym wejściem na metodę tzw. "Jana" do środka. Oczywiście wpadamy nie zauważeni? :) ...Nie ma mowy!
Cały tłum bawiących się ludzi zmierza w naszym kierunku. porywają nas nagle do tańca, każą jeść , wręczają kwiaty, wlewają piwo w gardła, pakują nam jedzenie do toreb, znowu każą tańczyć, to w parach , to wężykiem... wszystko bez naszej woli. Zostaliśmy wkręceni w wir zabawy będąc niczym zamkniętym w pralce skąd nie ma wyjścia i stopu ,aż do wykończenia się programu. Wszystko rozegrało się w tak szybkim tempie, że nie zdążyliśmy nawet wymienić poglądów, tylko śmialiśmy się wzajemnie do rozpuku zdezorientowani sytuacją. Czy to jakieś wesele? , czy to sekta? ...nic nie zdążyliśmy pomyśleć, jak kazano nam opuścić imprezę. Nagle wszystko się skończyło i odprowadzili na do wyjścia. Dopiero czas na zastanowienie, spoglądam na zegarek i już wiem ,że cała akcja rozegrała się w przeciągu trzech minut. Ledwo byłem w środku, jadłem ,piłem tańczyłem...bach...i jestem na zewnątrz. Jak w maszynie do zmiany przestrzeni. Do tej pory możemy się tylko zastanawiać co tam było i dlaczego tak przebiegło. Wygrała wersja, że wpadliśmy na koniec imprezy i chcieli nam szybko pokazać w skrócie jak się bawią i jacy są gościnni, ale to tylko nasza hipoteza.
Drugiego dnia wpadamy na "podchmielonego" lokalsa, który obiecuje nam pokazać fabrykę w, której pracuje jego wujek.
Fabryka okazuje się małą manufakturą. Dzięki naszemu przewodnikowi mamy dostęp do wszystkiego i możemy kamerować. Pod koniec wycieczki lądujemy u niego w domu gdzie raczy nas ryżowym winem. Nie chcemy być dłużni wobec czego częstujemy go zakupionym dnia wczorajszego miejscowym trunkiem, w którym pływało coś co jeszcze nie dawno temu pełzało po ziemi. Śmieje się z nas ,że to taka wódka dla turystów i oni tego nie piją bo może zaszkodzić, to my na to że nie szkodzi , bo poprzedniego wieczora wypiliśmy trzy butelki i czujemy się jakby zdrowsi. W domu ze 30 osób , gra przy dwóch stołach w gry hazardowe. Coś jak nielegalne kasyno. Rozkładamy się wygodnie obserwując grających i wdając się w rozmowy z rodziną gospodarza. Jedni życzliwi , drudzy podchodzą nieufnie. W końcu gdzieś w połowie butelki pojawiają się poinformowane o wizycie "dewizowców" szukające męża miejscowe dziewczyny. Do mnie przysiada się dziewczyna ,która przedstawia się jako "flower" .Szybko prawie mi się oświadcza składając różne propozycje wspólnej podróży, a nawet życia. Obiecuje (bez pokrycia) ,że się zastanowię i do niej wrócę z decyzją. Daje jej maila mojego kumpla (się chłopak zdziwi) i szybko stamtąd uciekam. Oczywiście zanim to nastąpiło to dowiedzieliśmy się ,że za gościnę należy uregulować rachunek.
W Wietnamie jest tak ,że jak jesteś cudzoziemcem i jesteś gdzieś zapraszany do czyjegoś domu i "częstowany" to musisz się z tym liczyć ,że może być opcja zapłaty za gościnę. Jadłeś suche przestarzałe krakersy, zgniłą papkę nie wiadomo z czego, piłeś szklankę podłego wina, to nic. Wszystko ma swoją cenę. Musisz zapłacić tzw "gościnne". Już mówię do Miłosza ,żeby nie przyjmował więcej "zaproszeń" bo zbankrutujemy. Ostatnio ciągle nas gdzieś "zapraszano", częstowano" i tylko liczyliśmy pieniądze.
W hotelu w dzień odjazdu mam okazje poznać przesympatyczną Emi z Laosu, która spędza wakacje w Wietnamie. Emi myśli że jestem z zawodu żołnierzem. Nie wiem dlaczego ale w jej ustach to komplement... niech tak myśli. Mogę być jej żołnierzykiem. W sumie myślałem ,że powinienem być wyższy na żołnierza ale to przecież Azja... chociaż wzrostu mi brakuje to w Azji jestem w miarę wysoki. Nie wiem czy to urok osobisty zadziałał czy chęć zobaczenia mnie w mundurze ale szybko udaje mi się uzyskać zaproszenie od Emi na Święta jak tylko będę w Vientiane skąd pochodzi. Emi obiecała pokazać mi prawdziwe życie stolicy! Cokolwiek się za tym kryje ciekawie to brzmi, a ponieważ uroda Emi dorównuje jej sympatyczności mam wielką ochotę wkrótce to sprawdzić.
Z naszymi dziewczynami się minęliśmy więc może w Nha Trang je spotkamy.
Ruszamy do Nha Trang!