Wypłynołem z Toledo City o 15.30 kierując się szybką łodzią do portu San Carlos (Spóźnialskim zostaje ostatnia o 18tej). Cieszyłem się, że trafiłem na Fastcrafta ,który miał płynąć niecałą godzinę bo większe łodzie wleką się tą samą trasą ponad dwa razy dłużej. Dla żeglarza, którym jestem tak długi okres spędzony na łodzi motorowej podczas gdy stan morza jest spokojny i nikt nie rzyga to mała frajda i strata czasu. Po pół godzinie dotarliśmy do portowego wybrzeża wyspy Negros. Co dalej? Będą czy nie będą? Nie ma? Są! Stoją za drucianą siatką okalającą port.
Tutejsza śmietanka mafii taksówkarskiej. Stoją i czekają z wyszczeżonymi w zdradzieckim uśmiechu zębami, bo już zobaczyli sunącego w ich kierunku białasa z plecakiem. Idzie bankomat. Szykować piny chłopaki!
Zanim wszedłem na ich żerowisko skręciłem do najbliższych zabudowań administracji portowej, aby od stojącej w dzwiach Rubensowskiej matrony wydobyć wiedzę na temat lokalnych zwyczajów transportowych. Informatorka doniosła, że odległość z portu do dworca wynosi zaledwie kilka minut jazdy trójkołowcem, a opłata dla Filipinczyka w zbiorowym transporcie kołowym kosztuje 7 peso.
Teraz ,tak odpowiednio przygotowany merytorycznie mogłem stawić czoła rekinom miejscowej logistyki, z których najbardziej ambitny już na dzień dobry wykazał się nadgorliwą chciwością wołając z miejsca 200 peso za kurs czym nawet szybciej niż mnie zdążył zadziwić stojącą obok konkurencję. Już się zbierałem żeby mu wygarnąć kilka słów na dzień dobry, ale sam tak bardzo się zawstydził tym co powiedział, że zrobiło mi się go szkoda. Minołem jeszcze kilkunastu organizatorów nieco tańszych kursów vipowskich lokując się ostatecznie w jednym z pojazdów transportu dzielonego. Programowo za kurs do dworca wyniosło 7 peso.
Chwile później zaparkowałem przy stacji autobusów w San Carlos City. Przyszła pora na organizowanie etapu do Bacolod. Zorientowałem się na miejscu ,że istnieją dwie trasy. Jedna krótsza przez Murcie ścinała wyspę dokładnie w pół i po ponad godzinie miałem dojechać na miejsce. Druga trasa przez Cadiz prowadziła na około północnego wybrzeża wyspy i z tego co zrozumiałem po wypowiedzi spotkanego na stacji podchmielonego szczerbatego dziatka to jazda miała trwać ponad trzy godziny i miała być spektakularna.
Nie bardzo jestem pewien ,że to właśnie chciał powiedzieć, ale jak ktoś myśli ,że słowa "more then three hours trip" jest łatwo powiedzieć bez zębów i po pijaku to niech spróbuje ponaśladować w/w warunki i zrobić to przed lustrem ,a wtedy przy okazji dowie się jak bardzo byłem popluty kiedy cztery razy na swoje nieszczęście powiedziałem, że nierozumiem co do mnie mówi.
Tak czy inaczej wybrałem krótszą drogę. Wybierając tą dłuższą i tak jechałbym już w ciemności niewiele pewnie widząc, więc słabo byłbym zadowolony z bonusu w postaci spektakularności trasy.
Do Bacolod dotarłem tuż przed zmierzchem i zatrzymałem się w Bacolod Pension House przy 11th street. Z dworca autobusowego Ceres Northbound Terminal można tam się dostać skracając drogę bramą wiodącą przez teren kościoła Queen of Peace Church. Podaje jak tam dojść, bo ceny noclegów zaczynają się już od 200 peso więc miejsce zasługuje z pewnością na backpakerską rekomendacje. Na kolacje wyskoczyłem do Andok's Chicken na danie typu "Chicken Inasal" czyli coś jak kawałek kurczaka smażonego na ulicznym grilu. Smacznie to zrobili, no ale przyrządzenie tego jest tak proste, że trudno byłoby coś zepsuć.
Powrót późną porą przez teren kościoła nie napawał optymizmem bo wydawało mi się ,że to również miejsce cmentarza, no ale w końcu wśród martwych powinno być bezpieczniej niż wśród żywych, więc dotarłem cały, zdrowy do pokoju.
Rano ruszam w kolejny etap podróży...
P.S. Brakuje zdjęć z wyspy Bacolod, bo przemierzyłem ją szybko, ale dla zainteresowanych jak wygląda umieszczam 6 minutowy film, który nakręciłem z okien autobusu i który obrazuje to jakich widoków można się spodziewać na wyspie. Charakterystyczny metaliczny odgłos słyszany czasami to uderzenie o metalowe rurki, bo w ten sposób sygnalizuje się kierowcy chęć wysiadki.