Wsiadłem do zapełnionego Jipneya płacąc 10 peso za kurs do Południowego dworca autobusowego mieszczącego się kilka ulic dalej od hotelu, który okupowałem przez kilka ostatnich dni.
Był tak wielki upał, że po zaledwie 15 minutach jazdy dojechałem już cały mokry i zarazem szczęśliwy ,że nie muszę już dłużej kontynuować jazdy w zatłoczonym pojeździe. W budynku dworca chwilową ochłodę dawały zamontowane pod sufitem ciężkie wentylatory. Już z wejścia szybko zaopiekował się mną naganiacz pracujący dla jednej z transportowych firm prowadząc mnie do ich stolika. Szybki rzut na ceny wokół upewnił mnie ,że koszta dotarcia do Toledo City są w różnych firmach dokładnie takie same. Po opłacie 70 peso za bilet i kolejnych 10 za wejście na terminal wsiadłem do wskazanego przez biletera autobusu.
Często sprawdzam po dwa razy czy siedzę we właściwym pojeździe, ale tym razem otępiony przez osłabiającą prawidłowe działanie mózgu temperaturę zlekceważyłem swoją przezorność czego miałem okazję już za chwilę pożałować. Po 20 minutach jazdy przez zakorkowane przedmieścia Cebu podszedł do mnie dosyć arogancki kontroler biletów o małym wzroście, średnim wieku i dużym stresie wypisanym na twarzy. Po sprawdzeniu biletu niemal oznajmił mi, że moge go sobie wsadzić głęboko i muszę zapłacić 70 peso albo wypier.... z autobusu. Zupełnie go zignorowałem wierząc, że jest to kolejna marna próba naciągnięcia mnie na dodatkowe pieniądze. Siedziałem tak jeszcze z 10 minut pozwalając sobie na dalszy wzrost ignorancji, gdy mały przez ten czas coraz bardziej się nakręcał. Sytuacja zaczeła dla bezstronnych wyglądać chyba komicznie, bo kiedy on na mnie krzyczał żebym wysiadł jak nie chcę płacić, to ja z uporem maniaka spokojnym głosem powtarzałem ,że nie zamierzam wysiadać, ani płacić, bo mam dobry bilet. Upór biletera był jednak większy niż mój, bo w końcowym etapie naszej ślepej dyskusji kazał zatrzymać autobus. Kierowca autobusu stanoł pośrodku ruchliwej drogi do Toledo City ,a oczy wszystkich pasażerów skierowały się w moją stronę. Siłą persfazji 60 gałek ocznych zmuszony byłem przyjąć do wiadomości, że jednak nie siedzę we właściwym pojeździe, a mężczyzna na dworcu wskazał mi ten niewłasciwy. Jeden z pasażerów o komunikatywnym angielskim poradził mi żebym stojąc przy ulicy starał się łapać bus z napisem na szybie oznajmiającym nazwę firmy z której otrzymałem bilet.
Wysiadłem niemal pośrodku podmiejskich slamsów ku ździwieniu ich okolicznych mieszkańców i uciesze tutejszych żebraków.
Lubię bardzo zapędzać się w takie tereny, ale zazwyczaj robię to bez portfela, z nożem w kieszeni i bez zbędnego rynsztunku plecakowego. Z kilkoma ulicznymi żebrakami szybko sobie poradziłem, wywlekając sugestywnie puste kieszenie na zewnątrz ale po minucie przypałętał się do mnie niezwykle nachalny i okrutnie zniszczony życiem, bądź narkotykami miejscowy Filipinczyk. Zdecydowanie ze swoim wyglądem należał do grupy osób których napewno nie chciałoby się zobaczyć w ciemnej uliczce bądź nawet podczas dnia gdzieś na uboczu Filipińskich dróg. Ze swoją twarzą niewątpliwie mógłby zrobić niezłą karierę w filmach o zoombie oszczędzając przy okazji producentom kosztów charakteryzacji. Wygląd miał wyjątkowo straszny, ale raczej nie był niebezpieczny. Trząsł się jaby brakowało mu sił i mimo, że był wyższy ode mnie o głowę to raczej wyglądał jaby się miał przewrócić od samego wiatru. W jego niechcianym towarzystwie spędziłem kolejne pół godziny opierając się skutecznie z każdą upływającą minutą kolejnym próbom wyłudzenia jakichkolwiek pieniędzy. Dla mnie został mistrzem świata w nachalności żebraczej, a i pewnie ja zajołem u niego dosyć wysokie miejsce na liście osób opornych jego żebraczym wdziękom i namowom. Po dlugo upływającym dla mnie czasie doczekałem się właściwego pojazdu zatrzymując go niemal pośrodku jezdni. Wsiadłem zadowolony, że wyrwałem się ze strefy mroku. Mój plecak wylądował gdzieś z tyłu na stercie przewożonych jeden na drugim bagaży, a ja znalazłem kawałek fotela na przodzie autobusu, gdzie mogłem posadzić swoje cztery litery na czas prawie trzygodzinnej drogi do Toledo. Autobus dojechał na miejsce koło godziny 15tej. Do portu został jeszcze niecały kilometr i ten etap udało mi się pokonać tuk-tukiem, ale dla odmiany rowerowym. Kierowca pamiętał chyba jeszcze dobrze czasy drugiej wojny światowej, dlatego dałem mu szansę na dokonczenie kursu bez zawału i ostatnie 200 metrów przemierzyłem na piechotę wlokąc się za jadącym samotnie plecakiem. Za bilet na mały 50 cio osobowy prom zapłaciłem 130 peso, kolejne 5 peso ubezpieczenia jeśli zatone i jeszcze 7 peso za wejście na terminal. Tak jakby nie mogli tego połączyć w całość. To chyba logiczne ,że kupując bilet na prom muszę wejść na terminal, czy jak? Biegnąc dogoniłem prawie odpływający statek wskakując do niego jako ostatni pasażer. Miejsce do, którego płynę to San Carlos City znajdujące się na wyspie Negros...