Następnego dnia, pożegnałem się z Danym dziękując za gościnę i ruszyłem z plecakiem do skrzyżówania głównych arterii by tam znaleść taksówkę na lotnisko. Jest środek dnia i wielki ruch wokół ,więc nie przychodzi, to łatwo, choć samym złapaniem transportu zajmuje się już dwóch naganiaczy, którzy za zatrzymanie pojazdu mogą liczyć na dolę od potencjalnego taksówkarza, za dostarczonego pasażera. Tak to tutaj działa i takie są dla nich niepisane zasady.
Przy skrzyżowaniu już stoi prywaciarz, ale proponuje mi swoją wysoką cenę, więc czekam dalej na innego wciąż go lekcjowarząc. Od Danego wiem ile kosztuje kurs i trzymam swój pułap. Tym trochę denerwuje czekającego na kurs kierowcę, bo on nie chce przełknąć by zagraniczny turysta jechał po kursie jak miejscowy i trzyma twardo swojej ceny. Czas mi ucieka, naganiacze się nie sprawiają ,więc staram się urobić tego, który stoi:
- "Jedź pod hotele jak chcesz wysoko zarabiać. Tam masz bogaczy do kasowania. Pomyśl przecież gdybym ja był bogaty, to przecież nie spałbym w tej dzielnicy ,a taksówki zamawiałby mi hotel.
Roześmiał się i godzi się jechać po niższym kursie. Przepłacam tylko 20 peso więcej od ceny 150, która kosztuje normalnie z tej dzielnicy za transport na lotnisko. To o niebo lepiej od podwójnej opłaty za kurs, której żądał na początku rozmowy.
Jest środek dnia, więc tłok na drodze jest potężny. Jedziemy w upale powoli się przepychając przez gąszcz aut. Idzie nam to niezbyt szybko, więc ucinamy sobie pogawędkę.
Noel, bo tak ma na imie taksówkarz dorabia sobie tym jeżdzeniem do emerytury. Ma 66 lat, a wygląda starzej niż mój 92 letni dziadek. Od państwa dostaje 2700 peso emerytury co wynosi około 68 dolarów. Dlatego jeździ rozklekotanym autem i dorabia do niskiej państwowej zapomogi. Noel pamięta bardzo dobrze naszego papieża, który był zresztą bardzo lubiany w tym kraju.
Filipiny to taka katolicka enklawa w tej części świata. Hiszpanie wykonali tutaj kiedyś kawał roboty ,więc wpływy muzułmańskie widoczne są tylko w południowych częściach kraju. Po prawie godzinie rozmowy dojeżdzamy do lotniska. Zostawiam Noelowi za kurs o wiele więcej niż się umówiliśmy, bo go polubiłem, a jemu trudno ukryć jest radość co z kolei jest zapłatą dla mnie.
Na lotnisku duże kolejki przed wejściem z powodu szczegółowej kontroli na bramce. Jakiś czas później oddaje bagaż i będąc głodny zamawiam coś na szybko w lotniskowym fast foodzie Jollibee.
Jollibee jest popularniejszy na Filipinach niż Mcdonald. To rodzimy fastfood, który można spotkać prawie na każdym kroku, gdziekolwiek się poruszamy w tym kraju. Oprócz robionych w fastfoodowym tempie frytek i w swoim stylu cheesburgerów mają w menu także makarony, zupy i dania ryżowe. Zestawy są w cenie 70 - 120 peso co nie jest wygórowanym wydatkiem dla amatorów szybkiego żarcia. Na Cebu lecę liniami Cebu Pacyfic. Za bilet kupiony na stronie - www.cebupacificair.com cztery dni przed wylotem płacę około 42 euro. Na bramce przed kontrolą biletową płacę też opłatę lotniskową 200 peso, którą zmuszony jest zapłacić każdy kto chce przemieścić się samolotem z wyspy na wyspę wewnątrz kraju. Na Filipinach opłaty te nie są pobierane przy tranzakcji internetowej tylko w okienku na lotniskach. Do Cebu dolatuje w późnych godzinach wieczornych. Czekam na lotnisku Mactan-Cebu International Airport, bo półtorej godziny po mnie Koreańskimi liniami przylatuje Mika, z którą jestem umówiony na miejscu. Po jej przylocie razem już jedziemy taksówką do hotelu Palazzo Pensionne w Cebu miasto, który zarezerwowaliśmy wcześniej przez internet. Tam doba kosztuje dosyć drogo, bo 1000 peso, ale pokoje są dosyć przyjemne. Taksówka z lotniska kosztuje nas 200 peso. Z wyspy Mactan ,gdzie znajduje się lotnisko do centrum miasto jest jakieś pół godziny drogi. Po wyjściu z terminalu przylotów napewno spotkamy się z droższymi taksówkami, które mają stałe opłaty rzędu 450-600 peso. Jeśli chcemy znaleźć te tańsze na licznik musimy przekroczyć wewnętrzny pasaż między terminalami, następnie przejść przez budynek odlotów i tam przed głównym wejściem złapać tą po uczciwym kursie.