Dojeżdzamy do Kratie w południe. Na nocleg wybieramy sprawdzony Guest house You Hong, gdzie nocowaliśmy poprzednio. Rozkładamy się w lobby zamawiając amok z kurczaka. Przy komputerze siedzi dwójka niemców, a na fotelu obok przysypia lekko zwarzony zakapior o szczupłej twarzy i z wielkim garbatym nosem. Stawiałbym na Greka.
Na przeciwko nas kolejna para. Próbujemy odgadnąć ich narodowość. Ja mówię Francuzi, Sophie Anglicy. Pudło. To Polacy! Ilona i Kamil z Opola...
Godzinę później ruszamy już razem w czwórkę jednym tuk, tukiem poza Kratie żeby dotrzeć do miejsca gdzie oceaniczne delfiny żyją sobie w rzece.
Przebijając sie poprzez półdzikie wioski dojeżdzamy do Kampie. Wynajmujemy przewoźnika z łódką i wypływamy w poszukiwaniu delfinów.
Dopływamy jak najbliżej strefy, gdzie zwykle przebywają. Po wyłączeniu silnika łódka zaczyna dryfować z prądem rzeki, a z żółto-brunatnej toni wynurzają się powoli ciemne grzbiety. Spłoszone wcześniej przez odgłos motoru teraz coraz odważniej zaczynają podpływać do łodzi.
Delfiny Irrawaddy przeważnie zamieszkują wody wybrzeża przy zatoce Bengalskiej. Tu skuszone jakimiś przyjaznymi dla siebie warunkami zamieszkały w rzece. Nie są zbyt wielkie. Największe dorosłe osobniki osiągają 2,3 metra długości przy wadze do 130 kg. Jeśli ich się zbytnio nie niepokoji to dożyją sobie do 30-tki, ale gdy zaczną tu częściej wpadać tłumy rozkrzyczanych chinczyków to kopną w kalendarz znacznie szybciej. Gdyby nie dwie łodzie głośnych skośnookich biznesmenów to mielibyśmy delfiny na odległość ręki. Żółte rozkrzyczane skurwysynki. Swoje już wypłoszyli z Jangcy to teraz się zajeli tymi w Kambodży! Nic tu po nas. Wracamy na wybrzeże. Humory poprawia nam gotowana kukurydza.
Jadąc z powrotem poprzez Kambodżańską wioskę zachaczamy o świątynie. W drodze łapie nas tropikalna ulewa. Chronimy się na przeczekanie w opuszczonej przydrożnej szopie.
Do hotelu wracamy po zachodzi słonca. W holu napatacza się Anglik o imieniu Jeff. Jeff ma blanty, ja kilka piw, Kamil przywiezioną z Polski butelkę "żubrówki", więc wieczorem jest wesoło. Robimy na tarasie impreze integracyjną. Wpada też nasz kierowca tuk-tuka. Dzisiaj ma okazje nauczyć się na pamięć jednocześnie dwóch trudnych polskich wyrazów "żubrówka" i "rzygać". Jakiś czas później nie dość ,że już poprawnie je wymawia to jeszcze obrazuje czego sie nauczył. Słabe mają głowy Ci Azjaci. Sophie też kompletnie znokautowana. Kłade ją pólprzytomną do łóżka. My dopiero się rozkręcamy. Brakuje mocnych trunków. Chcemy ruszać na miasto, ale wrota zamknięte. Nie chcą nas wypuścić z hotelu. Jak wypuszczą to grożą ,ze już nie wpuszczą. Boją się ,że jak już tyle wypiliśmy to narozrabiamy. Ciężka sprawa. Rozrabiać nie chcemy, a pić dopiero zaczeliśmy. Różne punkty widzenia. Dużo alkoholu na azjatyckie warunki to wciąż mało w Europie. Trudno. Dziś z prohibicją nie wygramy.
Wracam do pokoju. Sophie jeszcze przez pół nocy prowadzi walkę z żubrówką. Jej głowa częściej spoczywa w muszli klozetowej niż na poduszcze. Dostaję za to wyrzutów sumienia. Mogłem jej powiedzieć jak to się skonczy. Pierwszy raz w życiu wypiła alkohol i to od razu pociągneła gruby procent. Rano wygląda jakby umarła kilka dni temu. Już więcej alkoholu nie ruszy. Nie ma opcji.
Przy śniadaniu spotykamy Kamila i Ilonę. Decydujemy się jechać dalej razem. Ruszamy do Sen Moron.