Geoblog.pl    wnieznane    Podróże    9 miesięcy podróży po Azji Płd. Wsch. i Chinach    Prowincja Ratanakiri i okolice miasteczka Banlung
Zwiń mapę
2010
09
lip

Prowincja Ratanakiri i okolice miasteczka Banlung

 
Kambodża
Kambodża, Ban Lŭng
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 34928 km
 
Dla podróżujących do Banlung jedna bardzo ważna rada. Wrzucając bagaż do luków najlepiej przykryć go szczelnie pokrowcem lub wrzucić do dużego plastikowego wora, bo inaczej plecak lub torba od razu bedzie się nadawała do wielkiego prania z czerwonego wszędobylskiego zebranego po drodze pyłu. Do Stung Treng droga jest asfaltowa, a później zaczyna się już ubita droga z charakterystycznej dla Kambodży (szczególnie w tym regionie) czerwonej ziemi, której nawierzchnia w momencie gdy jest mokro jest niemożliwie śliska, a gdy jest sucho jest niesamowicie pylista znacząc wszystko wokół swoim kolorem. Pył unosi się i jest wyczuwalny również w kabinie autobusu wobec czego lepiej też osłonić niezwykle czułe aparaty. Chociaż brudny plecak to mała przeszkoda na drodze backpakersa i żaden problem w różnych podróżniczych przygodach to mimo wszystko wiedząc o tym wcześniej lepiej się odpowiednio przygotować do drogi na tym odcinku.

Region Ratanakiri był mi znany już w Polsce. To tutaj wydarzyła się historia o dziewczynce, która odnlazła się w dżungli po 18 latach. Na imie miała Pnieng Rochum. Zagineła wraz z kuzynem mając 9 lat w momencie gdy poszła po wodę ze swoją matką na skraj lasu w 1988 roku. Brudną, nagą i chodzącą na czworaka odnalazł pewien rolnik w styczniu 2007 roku. Dziewczyna została rozpoznana przez rodziców poprzez charakterystyczne blizny. Nie mówiła lecz wydawała tylko dziwne niezrozumiałe dźwięki. Zaczeła się uczyć życia od nowa i do tej pory nie opowiedziała co się działo z nią przez te wszystkie lata i co się stało z jej kuzynem.

My dojeżdzamy do Ban Lung późnym popołudniem, a na przystanku podchodzą do nas chłopcy pracujący dla hoteli. Za chwilę obwożą nas motorkami za darmo po miasteczku pokazując nam kilka hoteli. Zwykle mają prowizje od hotelu w ,którym się zatrzymamy, a dodatkowo oferują już swoje usługi przy organizacji wycieczki lub jako prywatni kierowcy, dlatego zależy im żeby przechwycić klienta już na stacji. Jako pierwszy odwiedzamy Star Hotel, gdzie nocleg kosztuje 8 USD. W przyhotelowej restauracji jemy smaczny obiad po czym jedziemy zobaczyć drugi z hoteli o nazwie Tribal Hotel, gdzie również dostajemy pokój ,ale już z klimatyzatorem za 8USD. Tam nam się też bardziej podoba więc zostajemy na miejscu.

Chłopaki przedstawiają nam plan wycieczki ,a ponieważ chcą jednak duże pieniądze za całodniowe obwiezienie nas na dwóch skuterach po okolicy rezygnujemy z ich usług. Zdobywamy mapę pobliskich dróg i umawiamy sie z właścicielką na wypożyczenie skutera za 5USD na dzień. Zostawiamy pranie i kończymy wieczór przy kilku piwach (tzn. ja Sophie nie pije) kładąc się koło północy.

Wstajemy rano i po śniadaniu ruszamy w zaplanowaną trasę ,żeby odwiedzić trzy polecane wodospady. W tym celu wyjeżdzamy w kierunku na Stung Treng i po wyjechaniu z miasteczka skręcamy w ubitą drogę by po kilku kilometrach dotrzeć do pierwszego z nich czyli Cho-ona. Jesteśmy sami na miejscu ,więc korzystając z okazji spędzamy tam dłuższy czas, zostając przeszło godzinę. Po tym czasie wracamy do głównej drogi, gdzie prawie na przeciwko znajduje się droga gruntowa, która prowadzi do kolejnych dwóch wodospadów. Pierwszy z nich po odbiciu w prawo to Katlang, gdzie można skorzystać z krótkiej przejażdzki na słoniach. Spotykamy tam poznanych w Kratie Szwajcara i Anglika z którymi schodzimy do wodospadów, kąpiąc się u jego kaskady. Na koniec docieramy do Kachan, gdzie z kolei poznajemy parę Czeszki z Holendrem, którzy przyjechali tu na rowerach właśnie z tego samego hotelu co my. Odpoczywając na zawieszonym obok mostku spędzamy tam razem chwilę czasu po czym kosztując miejscowej kiełbasy (tej akurat nie polecam) z prymitywnego stoiska rozłożonego koło wodospadu, udajemy się w drogę powrotną do miasteczka. Miajmy je szybko ,bo mamy w planie jeszcze kąpiel w jeziorku, które znajduje się na zjeździe po prawej stronie od szosy wyjeżdzając z miasteczka. Na miejscu są świetne warunki żeby poskakać trochę z pomostu do głębokiej w tym miejscu na kilka metrów wody. Pierwszy raz w swoim życiu kąpie się w tak ciepłym jeziorze. Przy jeziorze jest kobieta, która wypożycza kamizelki ratownicze dzięki czemu Sophie, która ma problemy z pływaniem równiez może wskoczyc do gorącej wody jeziorka.

Spędzamy na miejscu ponad dwie godziny zapoznajac się przy okazji z dwoma Kanadyjczykami i Kanadyjką (o polskich korzeniach) spotkanymi na miejscu. Siedzimy razem aż do zmroku, organizując zawody skoków do wody, a następnie zbieramy się wszyscy razem, wspinając się po stromych schodach na górę zbocza, gdzie uprzednio zostawiliśmy motor, a oni dzipa. Mamy trochę problemy z przednią lampą ,więc odprowadzają nas do głównej szosy oświetlając nam swoim samochodem drogę. Umawiamy się z nimi na następny dzień i zmęczeni wracamy do miasteczka. Kolacje jemy w znajdującym się po prawej stronie od hotelu "Geco House" ,który dzięki temu ,że ma przy okazji Wi-fi umożliwia nam kontakt ze światem. Przysiada się do nas kilku miejscowych i podczas rozmowy jesteśmy raczeni wieloma opowieściami z serii jak niebezpieczne jest dla turystów z zagranicy podróżowanie po Kambodży. To od nich dowiedzieliśmy się, że właśnie w dniu kiedy byliśmy w Sihanoukville i przygotowywaliśmy się do sylwestra doszło do morderstwa Australijskiego obywatela. Został zamordowany dla 2000 rieli co stanowiło zaledwie pół dolara wartości. Te opowieści chyba nie były ku pokrzepieniu serc..., a w razie czego oglądałem się troche baczniej wracając do hotelu. Drogę przecina mi czarna świnia. Czy będe miał pecha dzisiaj?

Drugiego dnia po śniadaniu ruszamy do zlokalizowanych na północy wiosek etnicznych. W tym celu jedziemy drogą asfaltową do O'chum ,która w pewnym miejscu znika ustępując tradycyjnie w tym regionie miejsca dla czerwonej drogi gruntowej. Jest niezwykle sucho więc za chwile jestesmy cali czerwoni od pyłu mijani po drodze przy okazji przez zostawiające za sobą chmurę pyłu ciężarówki. Mijając O'chun na rozwidleniu dróg skręcamy w prawo i po kilku kolejnych kilometrach odbijamy w lewo w kierunku na Poy. Tam docieramy po kilkunastu kilometrach, przejeżdzając w międzyczasie w bród rzeczkę, która przerywa na trasie naszą drogę. Mijamy dzieciaki, które chcą nam sprzedać złapane rękami ryby. Na miejscu spotykamy się z ludźmi ,którzy powychodzili na nasz widok z ciekawości z domów i zebrali się wokół. Oprócz tego, że rozmawiają po Kambodżańsku, operują również swoim slangiem, który jest kompletnie niezrozumiały dla Sophie. Spędzamy z nimi ponad godzinę, ucząc się przy okazji gestów i słów na powitanie i na dowidzenia, a z powodu naszej wymowy dajemy im przy tym wiele okazji do śmiechu. Co ciekawe nauka szła mi lepiej niż Sophie, co tylko potwierdzało jak inny był to język od Kambodżańskiego. Spotkani mieszkańcy mówią nam o tym ,że w tym regionie jest jeszcze kilka wiosek o swoim slangu (wspomnieli o siedmiu), gdzie oni wzajemnie kompletnie się nie rozumieją. Informują nas również o kolejnym ciekawym miejscu wartym odwiedzin, więc postanawiamy tam dojechać. W tym celu wyjeżdzamy z powrotem z Poy i skręcamy w pierwszą w lewo. Po kilkunastu kilometrach droga momentami zanika, zamieniając się w ścieżkę pośród drzew w lesie, a że ścieżki czasami się przeplatają wzajemnie, więc dla tych co mają słabą orjentacje lepiej zrobić oznaczenia, żeby ją z powrotem odnaleźć. Po dłuższym czasie docieramy do mostku, gdzie spotykamy pierwszą od dłuższego czasu na swojej drodze osobę, która nas informuje ,że do wioski do ,której jedziemy jest jeszcze tak daleko, że chcąc z niej wrócić zastanie nas noc i zrobi się dla nas niebezpiecznie w dżungli. Za jego radą postanawiamy wracać, tym bardziej, że jesteśmy umówieni wieczorem nad jeziorem z poznanymi dzień wcześniej Kanadyjczykami. Jedziemy tam już bezpośrednio z trasy, spotykając przy zejściu do jeziora mężczyznę smażącego domowym sposobem gofry (w życiu lepszych nie jadłem, albo byłem bardzo głodny). Schodząc na dół dołanczamy do naszych znajomych, którzy po kąpieli i zabawie w jeziorze zapraszają nas do siebie na wspólne oglądanie finału MŚ w piłce nożnej. Z powodu ,że w Kambodży finały w związki z inną strefą czasową lecą w telewizji po drugiej w nocy, kolejnego dnia z bólem głowy wstajemy o późnej godzinie.

Po śniadanio/obiedzie w najlepszej jak dla mnie restauracji w Banlung, którą jest A'Dam restaurant jedziemy kolejny raz do wiosek etnicznych tym razem skrecając za O'chum w prawo i na kolejnym rozwidleniu ponownie w prawo. Wioski do których docieramy to te, do których dowożą turystów miejscowi, wobec czego zachowanie mieszkających tam ludzi jest już całkiem inne. Co prawda chodzą ubrani w tradycyjnych miejscowych strojach, ale sfotografowanie ich może już być tylko za pieniądze, a porozmawiać też już za bardzo nie chcą przeganiając nas ze swoich rewirów. Bardzo różne nam się wydawało to miejsce i ludzie od tego miejsca, które nas zachwyciło dzien wcześniej, a dzieli je zaledwie kilkanaście kilometrów. Zniechęceni nawet nie docieramy do celu naszej podróży czyli Lask, tym bardziej, że zaczeło kropić i wróżyło deszczem monsumowym. Zawróciliśmy z trasy mknąc tak szybko jak się tylko dało po momentami śliskiej z powodu opadu czerwonej nawierzchni drogi. Zachaczyliśmy przy tym o centrum miasteczka ,próbując się zorientować czy uda nam się przedostać z Banlung bezpośrednio do leżącego na południu Sen Monorum, które zamierzaliśmy odwiedzić w następnych dniach. Niestety takiego połączenia nie było, a prywatnie kosztowało to zbyt drogo, więc jednak postanowiliśmy dotrzeć tam cofając się przez Kratie (tym bardziej, że mieliśmy tam jeszcze do zobaczenia delfiny, które pomineliśmy ostatnim razem). Zakupiliśmy bilety na ranne połaczenie. Wróciliśmy do hotelu na tyle zmeczeni, że odpuściliśmy wieczorną kąpiel w jeziorku kładąc się wcześnie spać, tym bardziej, że musielismy wstac na poranny autobus. Oddaliśmy dzielny motor, który nam dobrze służył przez kilka dni (oprócz małego kłopotu z lampą)

Z samego rana złapaliśmy na drodze dwóch kierowców, którzy nas podrzucili z hotelu do dworca za 1500 riel od motorka. Przed odjazdem zdążyliśmy jeszcze zakupić na drogę bułki z farszem mięsnym ( coś jak salceson ale nie do końca) i warzywami w środku z mieszczącego się obok straganu. Autobus do Kratie ruszył koło 7mej. Szkoda było opuszczać to miejsce, bo to jedno z ładniejszych miejsc w Kambodży ,które odwiedziłem, dlatego też umiesciłem cały wpis z mojego "dziennika podróży", bez skrutów. To tutaj odnaleźliśmy swoje własne miejsce. Przepełniony wdzięcznością będe tu wracał we wspomnieniach.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (24)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
wnieznane
R. Tramp
zwiedził 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 180 wpisów180 127 komentarzy127 2097 zdjęć2097 67 plików multimedialnych67