Przyjechałem do Chongqing dokładnie w dwusetny dzień mojej podróży. Taksówką dojechałem na osiedle mojej znajomej, gdzie odnalazłem jej adres.
Spędziłem w Chongqing dziesięć dni. To nowoczesne miasto, chociaż miejscami można uchwycić duże kontrasty, kiedy skręci się koło kilku skupionych koło siebie wysokich szklanych budynków w dzielnicę prowizorycznie i na dziko poustawianych stoisk handlowych.
Kilka dni było deszczowych, a na południu Chin ze względu na duże zagrożenie powodziowe ogłoszono stan alarmowy. Ja na szczęście stamtąd uciekłem, a tu było bezpiecznie. Zresztą jakby jakiś kataklizm odwiedził Chonqging to i tak mało kogo chyba by to wogóle przejeło. Tu większość ludzi wyglądała tak jakby była w jakimś swoistym transie. Co ich doprowadziło do tego transu? Gry!
Od dawna wiedziałem ,że chińczycy kochają wszelkiego rodzaju gry, ale tu w Chongqing wyjątkowo z tym przesadzali. Grali wszędzie; na ulicach, w parkach, sklepach, w restauracjach i nie rzadko podczas godzin pracy. Można było ich spotkać grających w karty, chińskie szachy czy domino. Jednak jedną z najbardziej popularnych i wszędzie spotykanych gier było Mahjong (Madżong), czyli gra hazardowa na cztery osoby, płytkami przypominającymi domino i zwykle rozgrywana o niewielkie sumy pieniędzy.
Zasiedziałem się w Chongqing przyznaje, ale bynajmniej nie ze wzgledu na gry. Bardzo lubiłem gościne i towarzystwo Guan Weź (Głanłej). Poznałem jej rodzinę, jej miasto, jej codzienne życie. Pokazała mi swoje otoczenie, prowincję, nauczyła jak gotować jedną z moich ulubionych potraw. Te dziesięć dni spędzonych z nią w Chongqing było dla mnie bezcenne. Tym razem pożegnaliśmy się tak, jakbyśmy mieli się już więcej nie spotkać. Różne sposoby na życie i duże odległości nie zostawiły nam dużej szansy na ponowne zobaczenie. Ruszam dalej...