Przed piątą rano dojechaliśmy do miasta Chumphon. Kierowca kazał wysiąść wszystkim jadącym na Koh Tao i czekać przy drodze na kolejnego busa, który miał nas zawieść do przystani. Wysiadła nas siódemka, ale zanim wzieliśmy nasze plecaki z luków wywołaliśmy awanture, że niby jak, dlaczego i jakim prawem? Kupując bilety dostaliśmy informacje, że mieliśmy dojechać bez przesiadek, a tu niespodzianka z samego rana (właściwie dla mnie prawie pośrodku nocy).
Odpowiedź - prawem Tajskim! Jesteś w Azji i nic się nie da zrobić kolego. Bilet - biletem, umowa - umową, a Azja - Azją i tyle w temacie.
Czekaliśmy przy drodze na drugiego busa niemal godzinę, a kolejną spędziliśmy na dworcu czekając na kilkuosobową grupę, która jechała pociągiem, ale to nic bo w sumie i tak pierwszy prom wypływał na Ko Tao o siódmej rano...
Minęło kilka miesięcy w podróży od mojego ostatniego pobytu na wyspie. Poprzednio płynołem łodzią pełną turystów, a teraz przez zamieszki i monsum łódź była mocno pustawa. Stan morza lekko wzburzony, więc pokołysaliśmy się trochę na falach.
Na łodzi tradycyjnie można było spotkać naganiaczy, więc przybijając łódką do wyspy dysponowałem już kilkoma ofertami różnych szkół popularnego tutaj „divingu”.
Najtańsze oferty na kursy PADI jakie spotkałem to ok.7500 baht (bez zakwaterowania). Niektóre ze szkół oprócz zakwaterowania oferują również posiłki. Ceny kształtują się wtedy w granicach ok 9000-9800 baht.
Standart zakwaterowania jest różny zaczynając od bungalowu bez prądu, a koncząc na jednoosobowych pokojach z łazienką i wentylatorami.
Zdecydowałem się na jedną ze szkół , której nazwy z pewnych względów nie będę wymieniał. Proponowali kurs wraz z zakwaterowaniem. Po trzech dniach ćwiczeń w basenie i w morzu, po końcowym nurkowaniu miałem otrzymać patent PADI. Wszystko wyglądało pięknie. Aż za pięknie. Coś napewno się zjebie. Nie ma siły.
Ponieważ do wieczora miałem wolne dla siebie, zostawiłem plecak w przydzielonym pokoju i wyskoczyłem na "miasto". Po powrocie i otwarciu drzwi zauważyłem brak kilku rzeczy. Najbardziej zdenerwowałem się (własciwie to się nawet wkurwiłem!) brakiem dopiero co kupionej na Malezyjskiej megapromocji dużej butli "Armaniego" Acqua Di.
- Obyś się wyperfumował gnoju. To zaraz Ciebie wywącham!
Przy tego typu kradzieży z pokoju działa moje ubezpieczenie. Potrzebuje tylko wtedy zgłosić fakt na policji. Wypożyczyłem skuter i ruszyłem do komisariatu. Odnalazłem budynek policji, wchodzę do środka, a tam zero śladu nawet jednego policjantów. Zawołałem kilka razy ,obszedłem posterunek wokół i wciąż nikogo. Usiadłem i czekam. W międzyczasie przyszły dwie osoby, przyniosły dwa puste wiaderka, jakąś skrzynkę i wyszły bez słowa ?!? Normalnie Twin Peaks!
Czekając na komisariacie spędziłem godzinę czasu, w międzyczasie odnajdując czajnik elektryczny i szklanki, zrobiłem sobie kawę. Odebrałem dwa telefony (oba po Tajsku) i zagrałem w lotki. Nie wiem czy jakbym się nie pokusił, to nie znalazłbym gdzieś broni. Normalnie, pełen luz w siedzibie stróżów prawa.
Po kawie kopneła mnie dawka kofeiny, która wyparła pustkę spowodowaną nadmiernym użyciem alkoholu i blantów w ostatnich dniach. W nagłym natłoku myśli napadły mnie wątpliwości czy kradzieży dokonano w pokoju czy jeszcze z luku bagażowego w autobusie z Bangkoku. Z braku pewności nie chciałem nikogo oskarżać, poza tym i tak nie miałem możliwości zostawienia nawet zgłoszenia , bo nikt się nie pojawił. Opuściłem posterunek policji ,wróciłem do pokoju, zabrałem plecak i zrezygnowałem z kursu.
Mając chwilowo wszystkiego dosyć wróciłem na „stare śmieci” , czyli do „mamy” przy Tanote Bay View. Ta przywitała mnie jak na „mamę” przystało, więc zostałem u niej na chillout przez kolejne kilka dni.
Zamiast divingu miałem snorkeling w wodach przepięknej zatoki znajdującej się u podnóża wzniesienia, gdzie miałem swój bungalow. Codziennie rano ganiałem małe rekiny w nadziei, żeby nie zjawił się ich kilka razy większy krewny. Nie zjawił się ani razu.
W ośrodku byłem zupełnie sam. Czasem się budziłem w nocy i wychodziłem na werendę położyć się w hamaku. Tam witała mnie, dzika dżungla w dolinie, srebrzyste morze w oddali, czyste niebo nade mną, tysiące gwiazd i cisza... bezcenne wspomnienia...
Po Ko Tao ruszyłem z powrotem do Bangkoku, gdzie miałem rozpocząć nowy, kolejny i niespodziewany dla mnie etap Azjatyckiej przygody…
P.S. Do końca pobytu wąchałem, ale nie wywąchałem Armaniego na wyspie. Możliwe ,że straciłem go już w autobusie, więc przestrzegam jadących z Bangkoku na Koh Tao. Przeszukują bagaże w lukach!