Przekraczamy granicę na piechotę. Jesteśmy w Malezji! Dochodzimy do pierwszych zabudowań. Wokół ciemno i wszystko pozamykane, choć nie jest zbyt późno. Nie ma tu żadnych naganiaczy z ofertami hoteli, ani kierowców tuk-tuka krzyczących „Taxi sir?” „Where are you going sir?” Przyzwyczailiśmy się ,że ktoś zwykle biega koło nas z propozycjami a tu kompletna cisza. Stoi tylko jeden kierowca taksówki, którego wogóle nie interesujemy. Panuje tu europejska zasada „jeśli chcesz gdzieś jechać to albo po mnie zadzwoń , albo wiesz gdzie stoję ”.
Trochę błądzimy nie wiedząc w którą stronę się udać. W polu widzenia żadnej ludzkiej duszy. Nie ma kogo zapytać o drogę. W końcu widzimy światło jedynego otwartego jeszcze sklepu. Z bankomatu wyciągamy pierwsze Malezyjskie pieniądze zamieniając w myślach tajskie bahty na miejscowe ringgity. Przy kasie z przyzwyczajenia ciśnie się na usta mimowolnie Tajskie „khop khun” (co znaczyło "dziękuje" w Tajlandii), ale powoli trzeba się przyzwyczaić do Malezyjskiego „terima kasih” co dla mnie jest łatwe do zapamiętania, bo brzmi podobnie niczym Polskie „trzyma kase”...
W sklepie jest jedna para wyglądająca na Europejczyków. Mają nieco zagubione twarze i widać po plecakach ,że też dopiero przekroczyli granice. Lori i Stive pochodzą z Anglii. Obydwoje mają po 19 lat i zrobili sobie „gap year” czyli przerwę w nauce po to ,aby odbyć podróż życia. Dopiero przylecieli z Europy i jeszcze są w szoku poznawczym trawiąc wciąż dla nich nową rzeczywistość. Robimy sojusz, bo w czwórkę łatwiej i taniej, więc dalej ruszamy razem. Bierzemy taksówkę z myślą dojechania do miasteczka Kangar. Z Padang Besar, gdzie się znajdujemy to ok 35 km. drogi.
Jedziemy taksówką po pustej drodze, gdy pojazd nagle łapie gumę zjeżdżając na pobocze drogi. Kierowca cofa w boczną ,ciemną i wyludnioną uliczkę żeby dokonać wymiany koła. Nie wiadomo skąd dosyć szybko pojawia się wokół nas kilku Malezyjczyków na motorach.
Stive pełen czujności staje blisko naszych bagaży nie spuszczając z nich oka, dla niego cała sytuacja wygląda podejrzanie. Nieznany kraj, nieznana okolica, ludzie wyglądający inaczej i rozmawiający innym niż on językiem. On wczoraj jeszcze był w Londynie. Ja jestem w Azji prawie pół roku. Stive zamierza prowadzić dziennik podróży.
Napisze w nim zgodnie ze swoim odczuciem, że było nieswojo i czuł się zagrożony. Ja napiszę, że ani przez chwile. Dwoje ludzi, jedna sytuacja, dwa różne odbiory.
Motocykliści pomagają kierowcy zmienić szybko koło, pozdrawiają nas "Welcome in Malyesia" i odjeżdżają w swoją drogę. Zagrożenia nie było.
Dojeżdżamy do Kangar kręcimy się po mieście szukając dobrego miejsca na nocleg. W końcu zatrzymujemy się w hotelu u Chińczyka naprzeciwko Malezyjskiego KFC (50ringit za pokój) Za taksówkę płacimy 20 ringit.
Z samego rana idziemy do centrum spróbować pierwszy raz Malezyjskiej kuchni o której słyszeliśmy tyle dobrego. Zwykle to zawodowi kierowcy lub miejscowi policjanci znają miejsca, gdzie można dobrze zjeść. Przechodząc po drodze koło komisariatu zaczepiamy jednego z nich. Prowadzi nas przez posterunek, wychodząc tylnym wyjściem, na przeciwko którego jest uliczny bar. To tam według niego podają najlepsze żarcie.
Bierzemy typowo Malezyjski posiłek i mimo ,że jest piekielnie ostry to rzeczywiście fantastycznie smakuje. Trochę żre w przełyku i wyciska łzy, ale idzie przywyknąć. Knajpa za komisariatem nadaje się do najwyższej rekomendacji. Gliniarz się nie mylił.
Po posiłku ruszamy na miasto. Ze względu na to że jesteśmy w państwie islamskim nowe tutaj jest zakrywanie włosów bądź całych twarzy przez kobiety. Wkracza zasada „hidżab”, która ogranicza swobodę w wyborze ubioru i nakazuje skromność.
Po południu lądujemy na dworcu autobusowym. Tu się rozstaniemy. Stive i Lori jadą w kierunku na Penang Island a my na wybrzeże do Kuala Perlis (7 ringit za taksówkę), skąd postaramy się złapać prom na wyspę Langkawi, gdzie czeka już na nas Ania.