Docieramy do Chiang Mai. Z miejsca trafiamy do podejrzanie wyglądającego Daret Guest House. Za cienką ścianą słychać odgłosy krótkich i gorących stosunków damsko-męskich. Problemu nie ma ,bo pokój idzie polubić ze względu na cenę. Płacimy tylko 180 baht. Hotel znajduje się niemal na przeciwko zabytkowego centrum. Zostawiamy bagaże i ruszamy na podbój buddyjskich świątyń. W jednej z nich spotykamy medytującego mnicha. Jest w tak silnym transie, że siedząc ze skrzyżowanymi nogami sprawia wrażenie rzeźby. Ania robi mu całą sesje zdjęć, pstrykając lampą niemal prosto w oczy. Długo mi nie wierzy ,że to żywy człowiek w otoczeniu rzeźb. Dobrze, że mu palca do oka nie włożyła, choć i tak nie jestem pewien czy byłaby jakaś reakcja. Jego koncentracja na medytacji doprowadzona jest niemal do perfekcji. Nawet błysk aparatu nie spowodował u niego mrugnięcia okiem. Może i z palcem w oku by sobie poradził? Następnym razem spróbuje.
Odwiedzamy również świątynie gdzie odbywa się wieczorna modlitwa. Śpiewy Buddyjskie wprowadzają nas w mistyczną atmosferę, ale też można zauważyć, że i tu dotarła technika. W czasie modlitwy młodzi mnisi wyciągają zza pomaranczowych szat telefony komórkowe i chowając się przed oczyma starszych mnichów przesyłają sobie ukradkiem wiadomości..
Zmęczeni całym dniem wpadamy na masaż. Wybieramy dosyć specyficzny. Masaż rybi! Wkładamy nogi do akwarium pełnego małych rybek, a te zaczynają skubać nasz naskórek. Dosyć zabawnie. Dziwie się tylko ,że ryby to przetrwały w koncu chodziłem niemal cały dzień. Za 15 minut takiego masażu płaci się po cenie promocyjnej 99 bat. Ja jednak wolę tradycyjny.
P.S. Słysząc język modlących się mnichów spróbowałem dotrzeć skąd się wywodzi. Odnalazłem informacje o jezyku Pali (Palijski), który nie jest używany przez żaden naród a posługują sie nim właśnie buddyjscy mnisi przy liturgii i w literaturze. Jest używany przez mnichów z terenów Azji Południowo-wschodniej i Cejlonu. Samo słowo "pali" w tym języku znaczy "linia" lub w innym znaczeniu (kanonicznym) "tekst".