Do Luang Namtha dojeżdżamy o świcie po 11 godzinach podróży. Jesteśmy jedynym turystami, którzy zdecydowali się tutaj wysiąść. Reszta udała się w stronę granicy z Tajlandią bądź do Vieng Phoukha, gdzie organizowane są trekkingi górskie.
Wraz z kilkoma miejscowymi składamy się na taksówkę, żeby przedostać się do centrum, które jest położone w znacznej odległości od dworca autobusowego. To taka „tradycja” Laotańska, żeby budować je niczym jak lotniska z dala od miasta przenosząc powstały na nich ruch poza centralne części miejscowości. Wsiadamy do pickupa i ruszamy.
Kierowca taksówki (tak jak i wielu poznanych na mojej drodze Laotańczyków) ma białą tasiemką uwiązaną na ręce. Jest to element miejscowego zwyczaju przekazywania życzeń. Życzenia są różnej treści w zależności od okoliczności. Przekazywane są ustnie i w tym czasie wiąże się sznureczek na nadgarstku zawiązując na nim przeważnie trzy supły. Żeby wróżba się spełniła należy go nośić trzy dni, a potem rozwiązać (absolutnie nie przecinać) Zwyczaj ten zwany jest - Basi ,albo Soukhouane.
Dojeżdżamy do miasteczka. Około szóstej rano docieramy do hotelu.
Po kilku godzinach odsypiania tej upiornej podróży udajemy się na główną ulicę, żeby wypożyczyć skutery. Dobijamy targu i ruszamy na dwóch motorach w kierunku miejscowości Muang Sing. Chcemy dotrzeć pod samą granicę Laotańsko- Chińską.
Jedziemy przez tereny, które nie zostały jeszcze dotknięte łapami globalizacji. Mimo, że bardziej zachwycałem się południem i środkiem kraju to jednak tu też widzę taki kawałek świata do którego widoku na pewno będę wkrótce tęsknił.
Co jakiś czas mijamy ustawione w leśnej głuszy niepozorne chatki na palach. Wokół chatek biegają na bosaka beztroskie dzieciaki. Te sześcioletnie, opiekują się dwuletnimi. Dorośli pracują w tym czasie przy polach uprawnych skąd pod koniec pracy we własnoręcznie wyplecionych koszach znoszą na głowach swoje zbiory do domów.
Wokół pojawia się też i wiele innych motywów i elementów z ich prostego życia. Prostego, ale jakże pięknego. Nikt im po drodze nie wytycza zbyt dużo ram tego jak powinno wyglądać ich życie. Budują domki na palach w miejscu, gdzie chcą się osiedlić. Nie potrzebują 30-letniego kredytu, na który tyrają przez resztę życia. Nie potrzeba im nadgodzin, żeby spłacić większy telewizor. Mają więcej czasu na to, żeby przebywać ze sobą i korzystać z życia. Często im tego zazdroszczę...
Jazda powrotna schodzi nam dłużej niż się spodziewaliśmy. Wracamy drogą wijącą się pośród gęstych lasów już w kompletnej ciemności. Przy znacznej prędkości chłód daje się ostro we znaki. Jadę kilka kilometrów do przodu zatrzymując się i czekając na wolniej jadącą Anię. Gdy do mnie dojeżdża ponawiam manewr i tak co jakiś czas. W pewnym momencie długo jej nie ma, więc zawracam widząc ją kilkaset metrów dalej przy unieruchomionym motorze.
Na szczęście to tylko brak benzyny. Chowamy motor w krzakach maskując go gałęziami i ruszamy na jednym skuterze w kierunku najbliższych zabudowań. Docieramy do wioski z prowizorycznymi domkami gdzie nie ma prądu, a jedyne światło daje blask palącego się ogniska. Gdyby nie wiodła tu szosa pomyślałbym ,że to fragment zaginionej cywilizacji...
Językiem migowym tłumaczymy spotkanemu mieszkańcowi nasz problem. Wskazuje nam jedną z pobliskich chatek.
W tym regionie, podobnie jak i w Kambodży nie łatwo jest znaleźć stację benzynową. Dużo ludzi sprzedaje benzynę nalewaną w butelki ze swoich domów. W jednym z takich domów kupujemy płynne złoto i wracamy w miejsce gdzie schowaliśmy w krzakach motor. Uzupełniamy benzynę i wracamy do Luang Namtha.
Następnego dnia jedziemy na południe w kierunku na Nale. Po zaledwie kilku kilometrach od głównego miasta, widzimy i mijamy wioski wyglądające jak ze średniowiecza. Czasem zatrzymujemy się w centralnej części wioski, na kubek czegoś do picia. Wychodzą do nas mieszkający tu zwykli ludzie. Ubrani w tradycyjne stroje przynoszą do nas szczery uśmiech i kolejne niezwykłe historie do opowiedzenia. Wokół co chwila tworzą się obrazy, które aż kuszą żeby być sfotografowane. Istny raj dla fotografów z pasją...
Tym razem jednak nie wyciągamy aparatów i widziane kadry zachowamy w pamięci dla siebie. Pewnie nie raz wyszłoby piękne zdjęcie, ale akurat tutaj kradzież tej właśnie chwili i tego obrazu zagrożona jest karą przerwania specyficznej atmosfery która wykształciła się między nami. Pulitzera tym razem nie będzie.
Po powrocie zdajemy wysłużone skutery i kupujemy bilety na autobus jadący w kierunku granicy z Tajlandią. Niedługo kolejny kraj stanie się naszym domem na następne tygodnie.