PHONSAVAN i RÓWNINA DZBANÓW
Siedzimy w zadbanym ,nowym busie ,a razem z nami dwóch turystów z Portugalii i kilku miejscowych. Jedziemy małą prędkością po krętej górskiej drodze mijając co jakiś czas strome urwiska. Włos jeży się na głowie na samą myśl stoczenia się pojazdu w dół. Zapewne wiele by po nas nie zostało...
Skręcając z głównej szosy o numerze trzynaście na siódemkę zostawiamy kolejno za sobą Phoum Khoum i Nam Chat.
Miejscowi mają wyjątkowe problemy żeby przystosować się do warunków jazdy. Nieodzowne są dla nich plastikowe woreczki. Do tej pory nie widziałem jeszcze w Laosie cierpiących na chorobę lokomocyjną turystów za to ciągle spotykam walczących z nią miejscowych co mnie nieco dziwi. Przecież powinni być przyzwyczajeni.
Po tej trudnej dla niektórych pasażerów kilkugodzinnej podróży przybywamy na miejsce w popołudniowych godzinach...
Głównym celem naszych odwiedzin jest znajdujące się w pobliżu Plain of Jairs czyli równina zagadkowo tutaj usytuowanych Dzbanów o różnej wielkości i nie określonej do tej pory przydatności.
Skąd tyle dzbanów w jednym miejscu? Przypuszczeń wiele, odpowiedzi różne. Ja obstawiam na pozostałości gigantycznej meliny,ale to tylko dlatego że ta wizja spodobała mi sie najbardziej.
Wiek dzbanów ocenia się na około 2500 lat. Ułożone zostały na bardzo rozległym terenie lecz do tej pory dostępnych jest tylko kilka stanowisk archeologicznych wolnych od niewybuchów z okresu wojny amerykańsko-wietnamskiej.
Samo Phonsavan wygląda niczym miasteczko z amerykańskich filmów o dzikim zachodzie. Choć jest młodej daty bo zostało zbudowane zaledwie 40 lat temu w miejsce Xieng Khouang zniszczonego bombardowaniami podczas drugiej wojny Indochińskiej.
Udaje nam się szybko znaleźć odpowiednią dla nas kwaterę (4$ za barak z łazienką na zewnątrz) i po posiłku idziemy oglądać filmy puszczane przez MAG czyli British Mines Advisoury Group.
Biuro tej organizacji miesci się zaraz przy głównej ulicy niemal pośrodku miasteczka. Filmy opisują działania organizacji podjęte w celu oczyszczenia terenów z pozostałych tu wciąż uzbrojonych bomb. Mimo ,że organizacja ta działa tutaj już przeszło 15 lat, oblicza się ,że znaleziona i zabezpieczona do tej pory liczba przeszło ponad 250 000 niewypałów stanowi zaledwie skromną część wciąż pozostałych, a na całkowite rozminowanie terenu potrzebne jest około 100 następnych lat.
Teren na ,którym się znajdujemy zdobył niezaszczytne miano obszaru, który był najsilniej bombardowany w historii świata. Zrzucono tutaj ponad 2 mln. ton bomb czyli więcej niż podczas trwania drugiej Wojny Światowej. Celem ataków amerykańskich bombowców był znajdujący się tutaj szlak przemieszczania się żołnierzy Wietnamskich zwany szlakiem Ho Chi Minha. Bombardowania te nie przyniosły większych korzyści militarnych siłom Amerykańskim, za to przez osiem lat bombardowań kosztowały blisko 2,2 mln. dolarów dziennie i zabrały życie wielu cywilom.
Po wojnie pozostałe po bombardowaniach niewybuchy stały się przyczyną tysięcy tragicznych wypadków, które zabierają życie przypadkowym ludziom, aż do dnia dzisiejszego...
Po filmach znajdujemy agencję, która zajmuje się organizacją wycieczek po okolicznych godnych uwagi miejscach. Obliczylismy że jednak taniej będzie ruszyć z innymi turystami niż samodzielnie skuterem. Rano wraz z międzynarodową grupą turystów ruszamy busem do pierwszych stanowisk Plain of Jairs. W środku pojazdu oprócz nas znajduje się para z Holandii z Niemiec, Anglik i dwie apetyczne Amerykanki.
Dojeżdzamy na miejsce przechodząc przez prowizoryczną bramkę. Poruszamy się wyznaczonym ścieżkami, które mają znaki MAG świadczące o rozminowaniu terenu i częściowo możemy się czuć tam bezpieczniej. Dochodzimy do pierwszych naczyń.
Niektóre z dzbanów mają pokaźne rozmiary, a także wyposażone są w kamienne masywne pokrywy. Według najpopularniejszych teorii służyły do przechowywania wody opadowej lub jako urny pogrzebowe, lecz do tej pory żadnemu z pracujących nad nimi naukowców archeologów nie udało się udowodnić stawianych tez więc ich rola pozostaje do dzisiaj niewyjaśnioną zagadką archeologiczną.
W trakcie wycieczki mamy ,krótką przerwę na Lunch , a także mamy sposobność zobaczyć miejscową manufakturę produkcji domowym sposobem Laotańskiej Whiskey na którą mówi się Lao- Lao Whiskey. Jest wytwarzana z ryżu na potrzeby miejscowej ludności i dla przybywających tu turystów. Mimo że nazwa wskazuje ,że jest to te samo słowo powtarzane dwa razy, to nie jest to prawdą. Są to dwa słowa o innym znaczeniu, wymawiane z różną tonacją. Pierwszy człon wymawia się niskim opadającym tonem i znaczy w ich języku "alkohol". Drugi człon wymawiany jest wysokim podnoszącym tonem co znaczy "Laotańska".
Jakkolwiek się wymawia to ogólnie jest wiadome ,że alkohol rozwiązuje języki ,więc po szybkiej degustacji cichy do tej pory bus eksploduje chętnymi na wymianę poglądów pasażerami.
Kończymy wycieczkę wspólną imprezą, a wieczorem przy kolejnej dawce miejscowej lao-lao poznajemy naszego sąsiada z baraku obok, którym okazuje się Amerykanin Fred mieszkający stale na Alasce. Ten facet ze swoimi historiami byłby świetny jako aktor, który nie potrzebuje scenariusza i charakteryzacji do wystąpienia od zaraz w popularnym kiedyś serialu "Przystanek Alaska". Jego opowieści o Indiańskich rytuałach i spotkaniach z duchami lasu świetnie by się nadawały na kolejny odcinek tego filmu. Do " Miasteczka Twin Peaks" też by zresztą nieźle pasował.
Następnego dnia żegnamy Freda zostawiając go ze swoimi duchami i butelką "lao,lao". Kupujemy bilety na busa ruszając dalej do sławnego Luang Prabang.