Więc się zaczeło na dobre. Po 9 godzinach w samolocie, po czterech filmach, trzech plastikowych posiłkach, dwóch małych piwach, jednej gumie miętowej i kompletnym braku snu w końcu wylądowałem w Pekinie!
Troche jeździłem po świecie, ale pierwszy raz doznałem nagłego szoku kulturowego. Trwało to ze dwie godziny, a później szok zamienił się w fascynacje...
Chyba pokocham te Chiny, no ale od początku...
Po wylądowaniu odbyła sie kontrola temperatury ciała. Wycelowano mi suszarą w czoło. Wynik 36,6. Chodzący ideał! Żaden żółtek mnie dziś nie zatrzyma! Kolega trzy rzędy dalej ma już nieco mniej szczęścia. Wynik poza normą. Na pokład wkraczają służby epidemiologiczne w skafandrach rodem z "seksmisji" i zatrzymują silnie przestraszonego chłopaka z podejrzeniem AH1NH1. Psychoza świńskiej grypy wciąż oblega świat. Ten osobnik trafi dziś do kwarantanny. Pekinu na razie nie zobaczy. Lepiej chorym tu nie lecieć. Opuszczam samolot. Przechodzę w miarę sprawnie wszelkie żmudne procedury lotniskowe, odbieram bagaż i ruszam do centrum stolicy wsiadając do metra...
Tu zaczyna się ścisk niedoopisania. Sprawność przepychania się w kolejkach w końcu zaczeła się na coś przydawać.
Od pierwszych godzin przyjazdu widać już jak liczny jest to naród. Gdziekolwiek się ruszę, to czuję oddech kolejnych setek chinczyków za plecami i tysięce łokci na swoich żebrach. Za każdy cios starałem się oddać dwa. Troche się napracowałem...
Na peronach stoją ludzie z opaskami. To tzw decydenci. Decydenci decydują o tym czy uda się jeszcze kogoś wepchnąć do wagonu czy jednak trzeba będzie któregoś z wystających osobników na siłę wyciągnąć.
W momencie wyjścia z kolejki nie ma co liczyć na to, że ktoś poczeka aż z niej wysiądziemy. Gdy tylko uchylą się dzwi zaczyna się walka o ogień. Nikt nie pomyśli wcześniej, że o wiele łatwiej byłoby wsiąść po tym jak wysiadający opuściliby wpierw wagon. Niby proste, ale nie tutaj. Z wielkim zadowoleniem opuściłem metro. Postaram się zbyt często nim nie jeździć...
W Pekinie mam umówiony nocleg u dwóch dziewczyn z Couchsurfingu. Po pół godzinie czasu udaje mi się odnaleźć ich adres. Mieszkanie znajduje się w czteropiętrowym budynku szarego wielkiego blokowiska.
Dzwi otwiera mi Monika - polka, która mieszkając w Pekinie uczy języka angielskiego, a sama poznaje przy okazji tajniki chińskiej mowy.
Własnie udziela korepetycji w domu, więc zostawiam bagaż i ruszam na pierwszy spacer po Wudaokou, czyli dzielnicy gdzie się zatrzymałem.
Wtedy właśnie doznaje w/w uczuć szoku i fascynacji o których wspomniałem na wstępie.
Wokół mnie przewala się istny chaos chińskiej ulicy... Zmysły karmione są nowymi doznaniami. Nieznane zapachy docierają z ulicznych kuchni, dziwne dzwięki niezrozumiałego języka wpadają do ucha. Widok galopującego stada "milionów" chinczyków na rowerach zapełnia oczy.
Wszystko zupełnie inne niż w świecie, który do tej pory znałem, a po środku tego wszystkiego znajduje się ja,...gdzieś tam zanurzony w chaosie patrząc na swoje odbicie w szybie jednego ze sklepów z głupim wyrazem twarzy typu - "No chłopie!..., to się wjebałeś po uszy!"
Jedno jeszcze podczas tego spaceru było też silnie zauważalne na każdym kroku - "Tu nikt nie rozumie po Angielsku !!!"
Wieczorem po powrocie poznałem lepiej moją gospodynie i jej współlokatorkę - czyli pochodzącą z Hiszpanii Cristinę. Fajne babki, lepiej wylądować nie mogłem. Zaprosiły mnie na Chiński masaż. Ponad dwie godziny masowania mieśni mojego ciała wróciło mnie na ziemię dostarczając tak dużej dawki dodatkowej energii, że przebyta podróż i różnica w czasie nie zostawiły u mnie już żadnego śladu. Muszę się nauczyć jak to się robi i przekazać tą przyjemność dalej, bo opisać doznane tam wrażenia naprawdę trudno...
Tego wieczora dowiedziałem się ,że wg. kalendarza Chińskiego wyruszyłem w roku krowy (bawołu) (2009), a następny rok to tygrysa (2010) i potem królik (lub kot), smok, wąż, koń, owca (lub koza) ,małpa, kogut, pies, świnia i szczur. Razem dwanaście. odliczając kolejno w tył można poznać swój rok urodzenia.
Poza tym poznałem dodatkowo kilka osób z Couchsurfingu, a między nimi Amerykanina Mickey ,z którym wylądowałem wieczorem w Pekińskiej dyskotece. Jeszcze przed wyjazdem słyszałem taki mit, że azjatki słabo tańczą, ale muszę napisać ,że te w Pekinie radzą sobie całkiem nieźle!
P.S. Chociaż samą ocenę może bardziej podwyższa atrakcyjność obcej rasy niż ich taneczne umiejętności...
Skończyliśmy imprezę w późnych godzinach nocnych. Rano mamy jechać na chiński mur!