Dojechaliśmy do wybrzeża Halong Bay, gdzie przy tłoku pozostałych grup turystów szybko zaokrętowano nas na jeden z cumujących tam drewnianych statków.
Halong Bay to miejsce silnie ściągające ludzi z różnych stron świata. Jest znana jako Zatoka Lądującego Smoka, na której rozsianych jest ok. 1900 skalistych wysp i wysepek. Legenda mówi ,że Bogowie zesłali smoki do obrony w czasach kiedy Wietnamczycy bronili kraju przed najeźdzcą. Smoki lądując wypluwały perły które zamieniały się w skały. Na tych powstałych skałach rozbijały się okręty wrogów. No, ale smoki smokami..., dosyć legendy. Wypływamy...
Rejs jak to rejs ,bo gdy łódka płyneła, to było ciekawie, zwłaszcza, że zatoka niezwykle urokliwa ,ale gdy staneliśmy kotwicą na czas noclegu to już coś by się przydało zrobić, bo inaczej to nudno. Ktoś poszedł spać, ktoś inny kontemplować. Pozostali ludzie ciekawi poznania innych osób. Zebraliśmy się powoli w większą ekipę na górnym pokładzie statku. Pomysł przy międzynarodowym towarzystwie chcącym koniecznie się zintegrować na kilku metrach kwadratowych pokładu mógł być tylko jeden
- Przydałoby się coś wypić! - krzyknął pierwszy Stive ( z Anglii rodem)
- No pewnie - zawtórował mu "Viking" z Norwegii, a cała reszta odetchneła ,że w końcu padły te "święte" słowa i zaraz całe towarzystwo się ożywiło
- A mają tu wódkę?, - A po ile wódka?,
I tak po wstępnych kalkulacjach i przeliczeniach na różne waluty świata czy się opłaca czy się nie opłaca siedzieliśmy już po 5 minutach przy wspólnym stole otwierając pierwszą butelkę miejscowej wódki "Hanoi" .Kilka godzin później kolejną przywożono nam już z lądu, bo cały zapas na łodzi został przez nas wypity. Jednak się opłacało.
Rezultat tego imprezowania był do przewidzenia. Stive zasnoł na stole, Szkotka na Stivie, Viking pod stołem, Włocha wogóle nieznaleziono, a Polacy wciąż pili. Taki jest urok podróżowania na dużej łajbie w międzynarodowej grupie po Halong Bay...
Najlepsze (z przymrużeniem oka)było rano, jak trzeba było wsiąść na kajaki. Trzeba , nie trzeba jak sie wcześniej zapłaciło to żal odpuszczać. Co prawda na drugi dzień wódka spać nie daje, więc i tak coś trzeba robić, ale wiosłować po takim nocnym wysiłku jest naprawdę ciężko (nie trzeba znawcy tematu ,żeby to wiedzieć).Zwłaszcza, że odbiliśmy czterema kajakami i troszkę się pogubiliśmy w terenie, więc nawiosłowaliśmy się podwójnie.
Za słabo się jeszcze znaliśmy ,żeby ocenić czy jak ktoś krzyczy najgłośniej "tędy!!!" to trzeba go posłuchać czy zignorować. Wyszło tak, że po godzinie błądzenia w końcu znaleźliśmy naszą przystań, gdzie powinna stać łódź. Niby powinna ,ale nie stoi! A w łodzi zostały nasze plecaki, paszporty, pieniądze...jednym słowem "wszystko!"
Wisiała tylko kartka w formie "nie wróciliście na czas więc nie czekaliśmy na was bo mieliśmy program, pa pa, my płyniemy dalej, a wy zostajecie, See you some day who know when ???
Kartka została podpisana przez załogę i niektórych pasażerów wobec czego wyglądała jak poważne i oficjalne pismo w sprawie. Stive wytrzeżwiał od razu! ,a dziewczyny wpadły w zbiorową histerię. Chyba tylko mnie bawiła ta sytuacja, bo od początku do końca uważałem to za dobry dowcip, ale reszta towarzystwa narobiła takiego hałasu, że ludzie z przystani wezwali łódkę do natychmiastowego przypłynięcia.
Wybuchła ostra awantura ,a na łodzi doszło nawet do małych rękoczynów, tylko ja się cały czas śmiałem..., głupawki jakiejś dostałem... ach co to był za rejs, co za rejs...