Znowu wstaje z bólem głowy. Wczoraj było ostro. Pamiętam ,że już nawet śpiewaliśmy Orły i Sokoły. Musiało być więc ostro. Ciężko wstać jak ledwie się położyłem. Autobus do Lijiang odchodzi o 9.30. Dla mnie niemal jak w środku nocy. Ledwo dowlekam się do przystanku. Za bilet wychodzi nieco ponad 40 juanów. Po 10 -tej ruszamy w drogę.
Drogą, którą jedziemy przebiegał kiedyś konny szlak herbaciany. Tą trasą na obładowanych koniach przewożono herbatę z Yunnanu i Syczuanu do Tybetu, by tam wymienić ją na konie i zioła. Mężczyźni przewoźili również jedwab. Z tego powodu mieli przychylność kobiet ,które liczyły na obdarowanie pięknymi tkaninami. Zostając żoną takiego przewoźnika trzeba mieć było dużo cierpliwości czekając na jego powrót. My do Lijiang na koniach nie jedziemy. Podróż zajmie nam tylko cztery godziny, ale kiedyś na przejście całego szlaku potrzebowano nawet kilku tygodni...
Lijiang położone jest w malowniczej kotlinie u podnóża himalajów. Tak samo jak Dali posiada odseperowaną historyczną część miasta z tradycyjną zabudową. Żeby tam dojechać trzeba wsiąść w autobus numer 8 odjeżdzający sprzed dworca autobusowego.
Po przyjeździe lokujemy się w trzyosobowym pokoju za 50 juanów i wychodzimy na włóczęge. Deptaki spacerowe biegną pomiędzy ciekawymi architektonicznie domkami, które z racji dużego ruchu turystycznego zostały przemianowane na stylowe hosteliki, małe klimatyczne restauracje i kolorowe ,głośne kramy handlowe.
Stada handlarzy robią codziennie setki interesów życia wartości kilku złotych za każdy wciskając wszystkim wokół lekką odzież, rzeźbę, malunki i ręcznie wykonaną biżuterię. Ogólnie dużo cepeliady.
Plan na Lijiang był prosty, pozwiedzać, przenocować i jechać dalej na Tiger Lipping Gorge, ale..., ale jak zwykle wyszło inaczej...
Odbiłem na chwile od dziewczyn spotykając na drodze uroczo uśmiechniętą Chineczkę. Nie mialem jeszcze brania u skośnookiej więc trzeba kuć żelazo póki gorące. Okazja może się już nie powtórzyć. Zamieniam się w elokwentnego dyplomate. Czas na nawiązanie stosunków Polsko-Chińskich i na wciągnięcie Chińskiej flagi na Polski maszt. Chineczka ma na imię Guan Wez . W Lijiang spędza wakacje.
Umówiliśmy sie na spotkanie przy tych samych schodach za godzinę. Wracam do dziewczyn.
- "Radecki idzie na randkę z Chinką" - śmieją się ze mnie zazdrośnice.
- "Idę wymienić poglądy i dowiedzieć się jak naprawdę w tych Chinach" -zripostowałem sam nie wierząc co gadam.
- "Cokolwiek idziesz wymieniać pamiętaj, że nasz autobus odjeżdża z samego rana, żebyś zdążył"
- "Nic się nie martwcie tematów po Angielsku starczy nam na 20 minut rozmowy, więc zaraz będe z powrotem"
- "Weź rozmówki Polsko-Chińskie może się więcej dowiesz"
- "Złośnice" - pomyślałem, ale rozmówki wziąłem...
Obyło się bez nich. Podczas kolejnych kilku godzin zajeliśmy się intensywnym kaleczeniem języka angielskiego. Rezultatem końcowym naszej konwersacji była propozycja odbycia kilkudniowej wycieczki w góry. Problem był w tym ,że Guan Wez już tą wycieczkę kupiła, a ja jeszcze nie. Do tranzakcji trzeba było przekonać pracownice biura podróży dzwoniąc na jej prywatny numer grubo po 21 -szej. Przeprawa była ciężka. Miejsc brak. Już wydawało mi się ,że do zacieśnienia stosunków Polsko Chińskich nie dojdzie, ale wtedy Guan Wez uruchomiła swoje koneksje rodzinne (Jak się ma brata, który pracuje w Chińskim Ministerstwie spraw zagranicznych to jednak dużo więcej można tutaj załatwić) Po dodatkowych dwóch telefonach z wymienieniem nazwisk kilku poważanych Chińskich notabli tuż przed 22 -gą miejsce się znalazło.Tak się załatwia sprawy w Chinach!
Rano będąc wciąż zaskoczony starałem się wytłumaczyć nie mniej zaskoczonym dziewczynom, że je opuszczam na kilka dni. Chinskiemu Ministerstwu się nie odmawia! Tajemniczej Chince tym bardziej...