Po kilku tygodniach w "domu" przechodzę koło nierozpakowanego do końca plecaka, który rzucony w kąt pokoju swoją formą przypomina wciąż o świeżym losie tułaczym. Dzień po dniu dziurami wysypuje się z niego zebrany gdzieś w Azji piasek. Klepsydra włóczęgi odmierza powoli czas wołając do powrotu na Azjatycki szlak. Gdy na podeszwach butów wciąż trzyma się jeszcze czerwona, zaschnięta Kambodżańska ziemia w telewizji widzę tragedię, która dzieje się w Phnom Penh.
Podczas festiwalu wody w wielkim tłumie ludzi wybucha panika. Są stratowani i martwi. Na wąskim moście ginie prawie 350 osób. Przechodziłem tamtędy wiele razy. Martwie się o bliskich więc chwytam za telefon i dzwonie do byłego "domu". Gdy na szklanym ekranie widzę niepokoje w Bangkoku, dzwonie do Tajlandii, gdy powódź na dalekich wschodnich prowincjach dzwonię do Chin. Telefon wszystkie te miejsca na powrót przybliża. Świat się zmniejszył,a dom?... Definicja się nie zmieniła tylko co chwila zmienia się jego umiejscowienie na mapie świata. Często umiejscawia się teraz w Azji...
Gdy po kilku miesiącach oglądam na National Geografic program o Indochinach kolejny raz budzi się tęsknota.... Tesknota za ciepłym powiewem wiatru na Koh Tao, za porankiem na Koh Lancie, za zmierzchem na Don Det, i zachodem słońca nad Mekongiem, za śpiewem azjatyckiej dzungli i za taką jedną Kambodżanką o czarnych oczach i kręconych włosach. Czy istnieje inne miejsce na ziemi, które tak atakuje zmysły?
Kipling dobrze wiedział co pisze gdy napisał:- "Kto raz usłyszał głos Azji, innego słuchał nie będzie"
Chyba jednak wrócę skąd przyjechałem, bo wciąż mnie coś stamtąd woła...